Medycy pola walki. Damian Duda opowiedział nam, jak wygląda wojna z bliska. "Walczymy o każdą kroplę krwi"

Sabina Treffler

Sabina Treffler

2024-02-24, 08:00

Medycy pola walki. Damian Duda opowiedział nam, jak wygląda wojna z bliska. "Walczymy o każdą kroplę krwi"
Damian Duda: my walczymy o każdą kroplę krwi. Medyk pola walki nie leczy, ale ratuje.Foto: archiwum prywatne

- Zasada jest taka, że pomagamy wszystkim. Pomagamy również przeciwnikowi. (...) Są przekonywani przez swoich przełożonych, że mają walczyć do samego końca, bo jak przyjdą Ukraińcy, to po prostu zostaną dobici. A tutaj spotyka ich wielkie zaskoczenie, bo ktoś udziela im pomocy - powiedział w rozmowie z portalem polskieradio24.pl Damian Duda, prezes Fundacji "W międzyczasie", który wraz z wolontariuszami od blisko dekady udziela pomocy medycznej bezpośrednio na polu walki w Ukrainie.

W rozmowie można przeczytać między innymi o:

  • działalności polskich wolontariuszy, medyków pola walki na pierwszej linii ukraińskiego frontu,
  • wymaganiach, które trzeba spełnić, żeby przejść przez selekcję chętnych do wyjazdu na wojnę,
  • pomocy niesionej rannym Rosjanom,
  • rosyjskiej taktyce "ani kroku w tył" i likwidowaniu rannych,
  • codziennej frontowej rutynie, która daje namiastkę normalności.

Zapraszamy do lektury!

***

Sabina Treffler, redaktor portalu polskieradio24.pl: Od kiedy przebywa Pan na Ukrainie?

Damian Duda, prezes Fundacji "W międzyczasie": Pierwszy raz pojawiłem się na Ukrainie pod koniec 2014 roku. Potem na początku 2015 roku - to wtedy na Mariupol pierwszy raz spadły rosyjskie pociski Grad. Pamiętam, jak jechaliśmy ulicami, pytałem chłopaków walczących wtedy pod Mariupolem, czy nie boją się, że na Mariupol spadną grady lub że w ogóle spadną rakiety. Opowiedzieli mi, że nie spadną. Zapewniali, że Rosja będzie się bała opinii międzynarodowej i "nie ruszy miasta". Jak się okazało tydzień później, rakiety jednak spadły na Mariupol. Zginęło wtedy 30 osób. Teraz z perspektywy czasu - perspektywy prawie 10 lat - widzimy, co się stało z Mariupolem. To też pokazuje, jak bardzo w ciągu dekady ten konflikt eskalował i zbrutalizował się.

W jakim charakterze przebywał Pan tam podczas tych pierwszych wyjazdów?

Pojechałem tam jako obserwator jednej z fundacji międzynarodowych po to, żeby zobaczyć, jak wygląda na miejscu sytuacja Polaków. To było przed ich ewakuacją spod Mariupola, która została przeprowadzona przez polski rząd. Na miejscu mieszkało całkiem sporo Polaków. Przebywali na tych terenach jeszcze od czasów zesłań carskich. Początkowo wyjechałem w charakterze wolontariusza i obserwatora, ale dwa miesiące później wróciłem już jako medyk wolontariusz.

Co się w tym czasie zmieniło?

Zorientowałem się, jak wygląda ta wojna. Przekonałem się, że miałem mylne i błędne podejście do tego konfliktu. Przed moim przyjazdem moje poglądy ukształtowała propaganda rosyjska i pozornie antyrosyjskie treści, które powtarzały tę narrację. Po tym, co zobaczyłem na miejscu, przekalkulowałem sobie, że jest to konflikt nie tylko Ukrainy z Rosją - nie między "separatystami" a Rosją - ale tak naprawdę całego wolnego świata z cywilizacją śmierci, jaką wtedy Rosja zaczęła propagować i pokazywać.

Postanowiłem przyjechać tam w charakterze medyka. Miałem już ukończony kurs medycyny pola walki i kursy pierwszej pomocy. Na początku przebywałem w charakterze instruktora, a po dwóch tygodniach szkoleń Ukraińcy powiedzieli, że sprawdzą, czy to, czego ich uczyłem, rzeczywiście działa. I tak wylądowałem w okolicach lutego 2015 roku pod lotniskiem w Doniecku pod miejscowością Piski. Jeszcze wtedy lotnisko donieckie było bronione przez cyborgów.

Czyli w tym roku przypada okrągła rocznica.

W tym roku będzie dekada. Kalendarzowo zacząłem 10 lat swojej obecności na froncie ukraińskim. Pod koniec 2024 roku będę mógł powiedzieć, że pełne 10 lat temu pojawiłem się pierwszy raz w okopach.

Czytaj także:

W tym czasie dołączyli do Pana też kolejni wolontariusze z Polski i zrodziła się Fundacja "W międzyczasie", która w 2023 roku zyskała formalny status. Swój pobyt na linii frontu dzielicie na zmiany. Ile osób liczy taki zespół?

Jako Fundacja "W międzyczasie" staramy się na miejscu utrzymywać cały czas jeden lub dwa zespoły, jeżeli jest taka potrzeba. Są to trzy osoby: kierowca, ratownik i pomocnik ratownika, który pełni obowiązki logistyka. Takie zespoły przebywają na miejscu przez miesiąc. Po tym czasie następuje rotacja - zespół wraca do kraju i zastępuje go następny.

Iloma takimi zmianami dysponujecie obecnie?

Można powiedzieć, że tylko bojowych medyków fundacji jest około 30. Te osoby jeżdżą rotacyjnie w miarę możliwości swojego czasu. Warto wspomnieć, że nasi wolontariusze to osoby, które wyjeżdżają na wojnę w swoim wolnym czasie, w ramach urlopu w codziennej pracy. Nie pobierają za taki wyjazd żadnej pensji - robią to całkowicie za darmo. Wierzymy w to, że ta praca ma sens. I tylko wtedy, gdy zrezygnuje się z motywacji, jaką są pieniądze, można tak naprawdę w pełni rzetelnie wykonywać tam na miejscu obowiązki, jakie sobie zakładamy, czyli ratowanie ludzkiego życia na pierwszej linii frontu walk.

Co więcej może Pan powiedzieć o wolontariuszach?

Część osób ma wykształcenie medyczne - to ratownicy medyczni, lekarze, chirurdzy, ale część ludzi nie ma wykształcenia medycznego. Są to czasami po prostu "zajawkowicze", bądź ludzie, którzy przeszli kursy medycyny pola walki właśnie na okoliczność chęci pomagania tam na froncie.

"Zajawkowicze", czyli kto?

Jakkolwiek to zabrzmi brutalnie, ale są to osoby, dla których medycyna pola walki jest hobby, jakąś formą realizacji swoich pasji. Do tego dochodzi jeszcze chęć pomocy i chęć pozyskania doświadczenia, jakie niesie ze sobą ta wojna.

Jaki jest przekrój wiekowy wolontariuszy?

Jeżeli chodzi o wiek wolontariuszy, to mamy do czynienia z osobami, które są raczej w okolicach od 25. roku życia w górę. Staramy się, żeby te osoby nie były starsze niż 50 lat, ponieważ praca medyka na polu walki, na pierwszej linii to jest przede wszystkim praca fizyczna.

Praca związana z podawaniem leków, opatrywaniem to jedno, ale trzeba pamiętać o tym, że tego poszkodowanego trzeba wyciągnąć, że trzeba szybko biegać, szybko się przemieszczać, radzić sobie z wyposażeniem i ekwipunkiem. Ponadto trzeba mieć świadomość, że potrzebna jest nie tylko wielka odporność fizyczna, ale także i odporność psychiczna. Jedno i drugie musi pójść ze sobą w parze.

Czytaj także:

Zatem spośród chętnych, którzy zgłaszają się do fundacji, trzeba wybrać odpowiednich ludzi.

Nasza rekrutacja przede wszystkim opiera się na rozpoznaniu kandydatów przez naszych psychologów. Psycholodzy rozmawiają z takimi osobami i oceniają, na ile są one w stanie rzetelnie podejść do tematu ratowania życia ludzkiego. Sumienne podejść z pełną świadomością tego, co się może wydarzyć to podstawa naszych działań. Trzeba pamiętać, że my razem z żołnierzami idziemy w okopy, uczestniczymy wraz z nimi w działaniach obronnych i szturmach. Jesteśmy tam, gdzie oni zostają ranni bądź giną. Równie dobrze, to my możemy zostać ranni bądź zginąć.

Dlatego wybieramy tylko takie osoby, które po rozpoznaniu przez psychologa mają tego świadomość. Następnie oceniamy, czy kandydaci rokują pozytywnie i wytrzymają przez dłuższy czas presje, jakie niosą za sobą zagrożenia, które mogą tam wystąpić. Bardzo często już na etapie rozpoznania taka osoba jest odrzucana. Chociaż równie często dopiero na miejscu okazuje się, że ktoś bardzo głęboko w sobie skrywał pewne fobie czy pewne ograniczenia. Dlatego cały czas psycholodzy są w kontakcie z naszymi wolontariuszami. Jeżeli dochodzi do sytuacji, w której pojawiają się dysfunkcje, które uniemożliwiają realizowanie zadań przez naszych bojowych medyków, tam na miejscu, to wtedy taka osoba jest natychmiastowo zawracana do Polski i podmieniana przez inną osobę.

Jako wolontariusze jesteście w kraju ogarniętym konfliktem od wielu lat. Jeszcze przed wybuchem pełnoskalowej wojny ze strony Rosji byliście w Donbasie. Co was wyróżnia spośród innych Polaków wyjeżdżających na tę wojnę?

Jesteśmy specyficzną grupą, bo jesteśmy medykami okopowymi. Na Ukrainie są medycy, którzy są wolontariuszami z Polski, są też indywidualne osoby na kontraktach armii ukraińskiej. Co nas wyróżnia to fakt, że jesteśmy jedyną sformalizowaną grupą polską, która pracuje bezpośrednio na polu walki. Skala zagrożenia dla naszych wolontariuszy w tym wypadku wzrasta, bo musimy być cały czas blisko ukraińskich żołnierzy po to, by móc im błyskawicznie udzielić wymaganej pomocy medycznej. Zdarzały się też takie sytuacje, że byliśmy obecni cały czas w trakcie oblężenia miasta, jak to było w przypadku Sołedaru. Podobnie było z Bachmutem, gdzie nasz zespół był obecny w jednym miejscu ponad dwa miesiące. Pracowaliśmy z żołnierzami podczas szturmów kontrofensywy zaporoskiej, w szturmach pod Bachmutem. Aktualnie pracujemy na odcinku Kreminna przy pierwszej linii frontu.

Wynika z tego, że ta bliska odległość do linii frontu ma duże znaczenie w skuteczności niesienia przez medyków pierwszej pomocy.

Pierwsze minuty decydują o tym, czy poszkodowany przeżyje. Można sobie wyobrazić takiego rannego jak klepsydrę - tak jak w klepsydrze przesypuje się piasek, tak z naszego poszkodowanego ucieka krew. My walczymy o każdą kroplę krwi. Medyk pola walki nie leczy, ale ratuje. Można powiedzieć, że wciskamy przycisk pauzy naszymi działaniami. Im szybciej przyciśnie się pauzę, tym większa szansa na dowiezienie żywego poszkodowanego do personelu medycznego, który zajmie się nim kompleksowo.

Wcześniej wspominał Pan, że wolontariusze mają świadomość, że mogą zostać poszkodowani w trakcie działań, w których uczestniczą. Zdarzyła się taka sytuacja w waszym zespole?

W całym naszym zespole rannych na szczęście mieliśmy niewielu. Jeden z kolegów prawie ogłuchł od urazu akustycznego w trakcie wykonywania naszych zadań w Bachmucie. Natomiast fizycznie, kinetycznie ranny zostałem jak dotąd tylko ja. To było latem 2023 roku. Nie za wielkie draśnięcie, ale dość głębokie i dobrze, że było umiejscowione na udzie, a nie gdzieś na wysokości tętnicy w pachwinie. Gdyby tak było, to najprawdopodobniej w tych warunkach, w których doszło do zranienia, bym się wykrwawił i nikt nie byłby w stanie udzielić mi pomocy. Póki co mieliśmy szczęście.

Rozmawiamy o wojnie, ale może była taka najniebezpieczniejsza sytuacja, w której się Pan znalazł?

Ciężko jest wskazać najniebezpieczniejszą sytuację, dlatego że było bardzo wiele takich sytuacji zero-jedynkowych - albo pewne działania wykonam, albo ich nie wykonam i zginę. Czasami decydują dosłownie sekundy, bo albo jedziemy zbyt wolno, albo zbyt szybko i w to miejsce spadał pocisk moździerzowy lub rakieta. To czasami kwestia tego, że na szczęście pomyliliśmy drogę i nie weszliśmy bezpośrednio na pozycję przeciwnika. Gdy wyjeżdżamy na linię frontu, jest całe mnóstwo takich sytuacji.

Można powiedzieć, że w "pakiecie standard" takich wyjazdów jest ciągłe poczucie zagrożenia. Jest ono wpisane w nasze codzienne działania. Jedynie skala i natężenie się zmieniają. Wydaje mi się, że tak naprawdę najniebezpieczniejsze sytuacje, które miały miejsce, wystąpiły bez mojej świadomości. Mogło się coś wydarzyć chwilę po moim przejściu lub w miejscu, w którym się nie pojawiłem na skutek zmiany decyzji, tym samym ratując sobie życie, o czym w ogóle pewnie nie wiem i nie mam tego świadomości.

Czytaj także:

Zmieńmy na chwilę temat. Zbieracie doświadczenia w trudnych warunkach wojennych. Wielu cywilnych ratowników i lekarzy czerpie z waszej wiedzy podczas szkoleń. W waszej pracy przydaje się pomysłowość, spostrzegawczość i szybkie działanie. Jaki był najbardziej nietypowy przedmiot, który pomógł w uratowaniu życia?

Najbardziej nietypowy chyba był panel ze ściennej boazerii, którego użyłem do usztywnienia nogi rannemu w Bachmucie. Kończyna była zdefragmentowana i przesunięta w kolanie. Trzeba było ją usztywnić po zatamowaniu krwotoku, żeby w trakcie transportu niestabilna noga i fragmenty kości na nowo nie uszkodziły tętnicy. Po prostu zerwałem panel ze ściany i usztywniłem tę nogę.

Natomiast taka improwizacja bardzo często mocno wpisuje się w nasze działania, że nie jest niczym niezwykłym. Zdarza nam się używać taśmy klejącej i streczu.

Wiem, że poza ukraińskimi żołnierzami udzielacie też pomocy drugiej stronie konfliktu.

Zasada jest taka, że pomagamy wszystkim. Pomagamy również przeciwnikowi. Rosjanie po udzieleniu pierwszej pomocy przekazywani są dalej do sztabu lub do służb bezpieczeństwa, które ich już przejmują. Nie mieliśmy okazji zbyt dużej interakcji z tymi żołnierzami, ale to, co się zauważa na ich twarzach, to na pewno zdziwienie. Oni są przekonywani przez swoich przełożonych, i święcie w to wierzą, że mają walczyć do samego końca, bo jak przyjdą Ukraińcy, to po prostu zostaną dobici. A tutaj spotyka ich wielkie zaskoczenie, bo ktoś udziela im pomocy.

Z drugiej strony wiedzą, że za nimi stoi ktoś z karabinem.

Widziałem takie nagranie w mediach społecznościowych, na którym jeden z plutonów rosyjskiej armii, który się zabarykadował, tłumaczył, że są puszczani jak świeże mięso i pchani do przodu. Nie mają możliwości wycofania się, dlatego że ich strzelcy wyborowi, snajperzy, jak radzieckie oddziały zaporowe, strzelają do wszystkich, którzy próbują się wycofać z pola walki.

Tę taktykę widać także na nagraniach starć zarejestrowanych przez drony. Widzieliśmy zachowanie rosyjskich żołnierzy w reakcji na ukraiński atak artylerii - pomimo tego że byli na otwartym polu pokrywami ogniem, nie wycofywali się. Wydaje nam się, że wyraźnie ze strachu, ale nie przed ogniem artylerii, ale przed tym, co ich może czekać z tyłu.

To niezaprzeczalny fakt, że po stronie rosyjskiej dochodzi do likwidowania swoich żołnierzy niechętnych do parcia do przodu. A z kolei z drugiej strony, w ich mniemaniu wrogiej, spotyka ich miłosierdzie i pomoc. I oni tego nie rozumieją.

Czytaj także:

Takie doświadczenia podnoszą morale zespołu i krzepią serce. Są namiastką czegoś pozytywnego, czego potrzeba w tak trudnych warunkach. Potrzebne są też elementy codzienności, które pozwalają ulżyć waszej psychice.

Staramy się w jakiś sposób wytwarzać rytuały, które zapewniają jakąś stabilność i formę powtarzalności pewnych sytuacji. To może być na przykład ciepły posiłek albo raz na jakiś czas wyjazd do miasta, gdzie można zjeść ciepłego burgera, zobaczyć czystych ludzi. Przez to też sami czujemy się zmotywowani do tego, żeby się wykąpać - umyć, pomimo tego że jest się tak zmęczonym, że się nie chce i ma się ochotę pójść, cały ubrudzony tym błotem i krwią, po prostu spać do swojego śpiwora. Kwestia dbania o higienę osobistą jest też elementem tego rytuału - to, że zjeżdżamy z pozycji i znajdujemy siłę, by się ogolić, ogarnąć, zadbać o siebie. Kwestie spotkań ze znajomymi, zadzwonienia do swoich najbliższych, to wszystko jest to, co w jakiś sposób resetuje i w miarę możliwości pozwala nam odnowić gotowość do działania. Oczywiście wszystko w miarę możliwości, dlatego że powtarzalność pewnych wyczerpujących działań sprawia, że by w pełni odnowić swoją gotowość do realizacji zadań, trzeba naprawdę solidnie odpocząć przez dłuższy czas. Sam, pomimo tego, że będąc w Bachmucie przez miesiąc, miałem dobowe przerwy między poszczególnymi tygodniami mojego pobytu na służbie, to z chwilą, kiedy wyjechałem z miasta po ostatniej rotacji, straciłem powyżej 10 kg i nie byłem w stanie ustać 15 minut na nogach, musiałem siadać. Wojna, te realia, te warunki, bardzo mocno wyczerpują człowieka. Bardzo mocno wysysają z niego tę witalność, którą normalnie posiada.

Dziękuję za rozmowę. 

***

Rozmawiała Sabina Treffler, redaktor portalu polskieradio24.pl

wmkor

Polecane

Wróć do strony głównej