Niemcy nie mają wiedzy o II wojnie światowej. Wierzą, że ją wygrali, a ich przodkowie walczyli w ruchu oporu
Dowcip w PRL głosił, że "gdyby propaganda goebbelsowska była tak skuteczna jak komunistyczna, to Niemcy do dziś by nie wiedzieli, że przegrali wojnę". - Ale Niemcy dziś nie wiedzą, że przegrali wojnę. Wierzą, że zostali wyzwoleni. To, co u nas było dowcipem, we współczesnych Niemczech stało się rzeczywistością - mówi prof. Bogdan Musiał, historyk. Z kolei prof. Andrzej Przyłębski, dyrektor Instytutu De Republica, były ambasador RP w Niemczech, stwierdza, że "95 proc. Niemców nie zna skali zbrodni dokonywanych w Polsce".
2023-09-01, 06:42
Rocznica wybuchu II wojny światowej to dobra okazja, aby przyjrzeć się polityce historycznej Niemiec. Jest to zagadnienie warte rozważenia, zwłaszcza że sygnały wysyłane przez stronę niemiecką są dwuznaczne.
Z jednej strony mogłoby się wydawać, że Niemcy mają pełną świadomość wyrządzonych krzywd. W końcu w kwietniu, podczas ostatnich obchodów wybuchu powstania w getcie warszawskim, prezydent Frank-Walter Steinmeier w swoim przemówieniu prosił o "przebaczenie za zbrodnie, które Niemcy tu popełnili". Z drugiej strony, trzy tygodnie później, dokładnie 8 maja, kanclerz Olaf Scholz zamieścił w mediach społecznościowych wpis, w którym stwierdził, że Niemcy tego dnia zostały "wyzwolone spod tyranii narodowego socjalizmu", co świadczyłoby z kolei o relatywizowaniu swoich win i przenoszeniu odpowiedzialności za drugowojenną hekatombę. W podobnym tonie w 2019 r., w trakcie obchodów rocznicy desantu na Normandię, wypowiadała się kanclerz Angela Merkel.
Nasuwa się więc pytanie, jaką właściwie politykę historyczną prowadzą Niemcy?
Koncepcja "wyzwolenia" Niemiec
- Twierdzenie, że 8 maja 1945 r. Niemcy zostały wyzwolone, to stały element niemieckiej narracji czy wręcz propagandy historycznej. Ona jest powtarzana od dekad. I to do tego stopnia, że w przeprowadzanych sondażach większość Niemców rzeczywiście jest przekonana, że ich kraj został wyzwolony od nazistowskiego reżimu - mówi dla portalu PolskieRadio24.pl prof. Bogdan Musiał, historyk mieszkający na stałe w Niemczech, specjalizujący się w dziejach tego kraju.
REKLAMA
Badacz dodaje, że w Niemczech rozważa się ustanowienie dnia 8 maja świętem narodowym. - Dzień klęski Niemiec został przewartościowany w dzień "wyzwolenia" - komentuje.
Miliony Niemców czerpały korzyści z wojny
Narracja o "wyzwoleniu" Niemiec spod panowania nazizmu wzięła początek w latach osiemdziesiątych. - Walnie przyczynił się do jej uskutecznienia prezydent RFN Richard von Weizsäcker, notabene syn zastępcy ministra spraw zagranicznych Ribbentropa - Ernsta von Wezisäckera. Pogląd o zbawiennych skutkach pokonania III Rzezy wygłosił on w 1985 r., przemawiając w 40. rocznicę zakończenia II wojny światowej, a tym samym bezwarunkowej kapitulacji III Rzeszy. Dyskurs ten nie stoi w sprzeczności - a przynajmniej nie jest to tak interpretowane - z opowieścią, która głosi, że Niemcy wyrządziły krzywdy innym narodom, z tym że mówiąc o tych krzywdach wspomina się głównie o narodzie żydowskim - mówi portalowi PolskieRadio24.pl prof. Marek Kornat, historyk z UKSW w Warszawie oraz IH PAN.
Z kolei prof. Andrzej Przyłębski, filozof i kulturoznawca, dyrektor Instytutu De Republica i były ambasador RP w Niemczech, zaznacza, że narracja o skolonizowaniu narodu niemieckiego przez nazistów jest całkowicie bezpodstawna. - Niemcy, aby zająć ponownie godne miejsce we wspólnocie narodów, muszą dokonać ekspiacji za zbrodnie popełnione przez narodowych socjalistów, a de facto państwo niemieckie. Przypomnę, że w NSDAP było 8 mln członków, z kolei tych, którzy korzystali z rabunku dokonywanego przez gestapo i Wehrmacht w podbitych krajach, były dziesiątki milionów. Do tego jeden z niemieckich historyków dowodził, że - do pewnego momentu, kiedy losy wojny się nie odwróciły - właściwie każda rodzina w Niemczech czerpała z tego profity - relacjonuje w rozmowie z portalem PolskieRadio24.pl.
Zobacz również w tvp.info: Lech Kaczyński na Westerplatte: Nie wolno ustępować imperializmowi
REKLAMA
Dyrektor Instytutu De Republica zwraca też uwagę, że nawet jeśli w końcowym etapie wojny znaczna część społeczeństwa niemieckiego cierpiała, chociażby z powodu nalotów aliantów, to traktowała to jako swoją porażkę, a nie wyzwolenie. - Narracja o "wyzwoleniu" została stworzona w ramach polityki historycznej, mającej na celu wybielanie narodu niemieckiego. Ale całkiem wybielić się nie da, dlatego co jakiś czas słyszymy wypowiedzi, takie jak Franka-Waltera Steinmeiera z kwietnia. Tyle że one nie przekładają się na gotowość Niemców do wypłacenia odszkodowań za wyrządzone krzywdy - dodaje prof. Przyłębski.
"Początek tej polityki miał miejsce już w latach 40."
Relatywizowanie odpowiedzialności za popełnione zbrodnie miało już jednak miejsce zaraz po klęsce III Rzeszy. - Ten proces rozpoczął się w 1945 r. Mówiono wtedy, że zbrodni dokonywali naziści, SS, że naród niemiecki jest ofiarą wojny, czyli przypominano bombardowania niemieckich miast, wypędzenia. A gdy w 1949 r. uzyskano częściową suwerenność (bo ona była częściowa) za sprawą powstania RFN, to zaczęto prowadzić politykę historyczną dokładnie w tym kierunku - wyjaśnia prof. Bogdan Musiał.
Należy też przypomnieć, że państwo wówczas de facto chroniło zbrodniarzy wojennych. Naziści byli w RFN de facto bezkarni. Wystarczy wspomnieć Heinza Reinefartha, "kata Warszawy", który po wojnie został burmistrzem na wyspie Sylt oraz deputowanym do Landtagu Szlezwika-Holsztynu. A także wielu innych, którzy - będąc niczym nie niepokojonymi - pracowali jako prawnicy, lekarze, przedstawiciele administracji publicznej, ciesząc się zaufaniem społecznym.
- Narracja, jaką dzisiaj głoszą Niemcy, że "po wojnie zawiedliśmy, nie poradziliśmy sobie z tym problemem" jest nieprawdziwa. Otóż państwo niemieckie tak naprawdę nie miało zamiaru ścigania zbrodniarzy wojennych. Zdarzały się przypadki, w których pewne kroki zostały wymuszone przez zagraniczną opinię publiczną. Ale w 99,9 proc. sprawa ścigania zbrodniarzy była zamknięta - mówi prof. Bogdan Musiał.
REKLAMA
Przejęcie narracji propagandowej NRD
Historyk zauważa, że współczesne Niemcy - w kontekście retoryki o "wyzwoleniu" - przyjęły de facto narrację propagandową NRD, "w której 8 maja był dniem wyzwolenia od faszyzmu". - Przypomnę, że celebrowanie w ten sposób tego dnia było pomysłem Stalina. W RFN wtedy dworowano sobie z polityki propagandowej NRD. A dzisiaj Niemcy robią to samo. To jest coś niesamowitego... - mówi.
Przejęcie tej narracji jest dla Niemiec wygodne. - Teraz to się zmienia, ale jeszcze 20 lat temu, gdy ktoś powiedział "niemieckie zbrodnie" (a nie "nazistowskie"), albo o Auschwitz, że to był niemiecki obóz zagłady, to - nie tylko w Niemczech, ale też w innych krajach zachodnich, np. Wielkiej Brytanii - było to postrzegane jako przejaw dyskryminacji. Jednocześnie nie było żadnego problemu z tym, by nazywać Auschwitz "polskim obozem zagłady" - kontynuuje z goryczą w głosie prof. Bogdan Musiał.
Po chwili historyk przytacza dowcip z czasu PRL: "Ktoś pyta: która propaganda jest bardziej skuteczna - goebbelsowska czy komunistyczna? Gdy padła odpowiedź, że goebbelsowska, szybko sprostowano: właśnie nie, bo jeżeli propaganda goebbelsowska byłaby tak skuteczna jak komunistyczna, to Niemcy do dziś by nie wiedzieli, że przegrali wojnę".
- I co się dziś stało z niemiecką polityką historyczną? Niemcy nie wiedzą, że przegrali wojnę. Wierzą, że zostali wyzwoleni. Czyli to, co u nas było dowcipem, w dzisiejszych Niemczech stało się rzeczywistością - dodaje prof. Musiał.
REKLAMA
"95 proc. społeczeństwa nie zna skali zbrodni niemieckich w Polsce"
Za polityką historyczną Niemiec idą poważne konsekwencje. Na przykład eksperci przekonują, że obecnie zdecydowana większość społeczeństwa niemieckiego nie ma wiedzy o II wojnie. - Może niewielka część elit ma o niej pojęcie. Natomiast 95 proc. społeczeństwa kompletnie nie zna skali morderstw dokonywanych w Polsce. Nie wie, że zginęło 6 mln Polaków, bo naszych obywateli wyznających judaizm też musimy liczyć jako Polaków, wszakże byli to polscy obywatele - mówi prof. Andrzej Przyłębski.
Dyrektor Instytutu De Republica dopowiada, że - w przypadku zbrodni wojennych - przekaz w Niemczech został zredukowany do zbrodni na Żydach. Mówiono o nich jako o bezpaństwowcach, przyszłych obywatelach Izraela. Starano się rozliczyć z Izraelem za wyrządzone krzywdy. Obecnie Niemcy deklarują przyjaźń i opiekę nad tym państwem. Płacili i cały czas płacą pieniądze Izraelowi. A przecież nie ma pewności, że Żydzi polscy, gdyby przeżyli wojnę, wyjechaliby do Izraela. Prawdopodobnie większość zostałaby w Polsce. Taka narracja jest zatem dużej klasy oszustwem ze strony Niemców - ocenia były ambasador RP w Niemczech.
I dodaje, że drugim z dominujących kierunków w niemieckiej polityce pamięci jest wspominanie 20 mln ofiar obywateli Związku Sowieckiego (różnej narodowości), co również rodzi poczucie, że należy się pewna ekspiacja czy gratyfikacja ze strony Niemiec.
Brak prawnej rehabilitacji ofiar
Tymczasem w przypadku Polski nie tylko mówimy o braku odszkodowań, ale również rehabilitacji prawnej ofiar. - Dziesiątki tysięcy wyroków, wydanych przez tzw. niemieckie specjalne sądy policyjne, do dziś ma moc prawną. To woła o pomstę do nieba! - grzmi prof. Bogdan Musiał.
REKLAMA
Historyk podaje przykład rodziny Ulmów, zamordowanej przez Niemców za ukrywanie ludności żydowskiej. - Niemiecka żandarmeria zamordowała ukrywających się Żydów, a następnie rodzinę Ulmów. Według niemieckiego prawa zamordowani Żydzi zostali zrehabilitowani (ryczałtowo), do tego w 1952 r. Niemcy wypłacili Izraelowi odszkodowania za pomordowanych polskich Żydów, choć byli to obywatele Polski... Natomiast Ulmowie wg niemieckiego prawa do dzisiaj są właściwie uznani za winnych. Nie zostali zrehabilitowani. To pokazuje paradoks niemieckiej polityki - zaznacza badacz.
"Niemcy uważają, że Polacy wzbogacili się na Holokauście"
Co więcej, w niemieckiej narracji pojawia się zarzut, że Polacy "nie pomagali ludności żydowskiej", a wręcz, że "byli biernymi świadkami Holokaustu". - Niemcy nie mają wiedzy o tym, jak bardzo niemiecka okupacja była w Polsce brutalna. Ponadto panuje wśród nich przekonanie, że Polacy wzbogacili się na Holokauście, bo "ktoś musiał przejąć majątek po pomordowanych Żydach". Oczywiście jest to przekonanie bzdurne i nieprawdziwe. W Niemczech rzeczywiście po wypędzeniu i eksterminacji ludności żydowskiej sąsiedzi przejmowali jej majątek. Ale w Polsce podczas okupacji Niemcy karali za to śmiercią. Zdarzały się przypadki, że Polak wszedł do pożydowskiego domu, coś zrabował, został złapany na gorącym uczynku i natychmiast rozstrzelany. O tym w Niemczech nie ma kompletnie świadomości - podkreśla prof. Bogdan Musiał.
Zobacz również w i.pl: Rabini o reparacjach od Niemiec: z moralnego punktu widzenia żądania Polski wymagają rozwiązania
Historyk nadmienia, że w Niemczech są eksperci, którzy mają o tym wiedzę, ale stanowią oni mniejszość, która nie ma wpływu na główny nurt narracji historycznej.
REKLAMA
- Wspomnienie o zadośćuczynieniu przeważnie kończy się stwierdzeniem: "przecież dorobiliście się na tym: ktoś przejął majątek poniemiecki, np. we Wrocławiu, w Szczecinie" - kontynuuje badacz. - Niemcy nie mają w ogóle świadomości, że były duże zniszczenia, a do tego Sowieci splądrowali te tereny z niezwykłą dokładnością. Nie przyjmują też do wiadomości, że tzw. Ziemie Odzyskane były rekompensatą za utracone ziemie, za Kresy, które Niemcy - napadając na Polskę - podarowali Sowietom. Nie wiedzą tego. Nie mówiąc już o poczuciu winy, którego również nie mają. Podkreślam, że dotyczy to większości społeczeństwa. Jednocześnie czuje się ono pokrzywdzone... - mówi prof. Musiał.
Niemiecka polityka historyczna głęboko zakorzeniła się w narracji Zachodu, co wymagało długotrwałych działań, inwestycji chociażby w soft power (np. liczne instytuty w różnych krajach).
Niemcy a ruch oporu
Prowadzona przez Niemcy polityka historyczna przekłada się także na edukację. W mediach pojawiały się doniesienia, że obecnie wielu młodych Niemców jest przekonanych, iż ich przodkowie byli związani z ruchem oporu.
- To jest prawda - potwierdza prof. Bogdan Musiał - wśród Niemców panuje przekonanie, że w ich kraju funkcjonował ruch oporu. 8 maja, czyli w tzw. dniu "wyzwolenia" - od lat akcentuje się zamach na Hitlera z 20 lipca 1944 r. Tymczasem w 1945 r. w Niemczech w ogóle się o tym nie mówiło, traktowano ten zamach jako zdradę. W dodatku ruch oporu praktycznie nie istniał - mówi badacz dziejów Niemiec.
REKLAMA
Ponadto nadmienia, że niegdyś Jarosław Kaczyński powiedział do dziennikarzy, iż "niemiecki ruch oporu zmieściłby się w tym pokoju", na co bardzo oburzyły się niektóre media. - Powiedziałem wtedy, że prezes Kaczyński przesadził, bo ruch oporu zmieściłby się w tym pomieszczeniu, ale na kanapie. Trudno jest zresztą zaliczyć tamtych zamachowców do ruchu oporu, ponieważ to byli ludzie, którzy płynęli z falą, dokonywali zbrodni i dopiero w momencie, kiedy front się załamał, dostrzegli, że jedynym wyjściem z sytuacji jest zamach - podkreśla prof. Musiał.
- Wyolbrzymia się znaczenie tzw. niemieckiego ruchu oporu, który na papierze był wielką i bohaterską kartą historii, ale w rzeczywistości był rachityczny i elitarny. Organizacje takie jak Biała Róża albo Krąg z Krzyżowej miały oczywiście w swoich szeregach ludzi odważnych i wybitnych, ale były właściwie niedostrzegalne przez niemieckie społeczeństwo, które wierzyło w gwiazdę Hitlera. Do momentu historycznej bitwy pod Stalingradem trudno mówić o jakichkolwiek wątpliwościach niemieckiego społeczeństwa co do końcowego triumfu Niemiec. To jest więc narracja bardzo sztuczna. Znam opinie głoszące, że nawet sfabrykowana - opowiada prof. Marek Kornat.
Zobacz również w PAP: Wiceminister Mularczyk: raport o stratach wojennych jest dobrze przyjmowany na świecie
Oczywiście były osoby, które wątpiły w pomyślny dla III Rzeszy koniec rozpętanej przez nią wojny. Historyk zaznacza, że jeśli takie postawy się zdarzały, to były one jednostkowe.
REKLAMA
- Przypomnę dyplomatę Ulricha von Hassella, który już jesienią 1939 r. napisał w swoim dzienniku, że podbicie Polski jest wprawdzie faktem dokonanym przez Niemcy, ale że to nie wystarczy do zwycięstwa, ponieważ Niemcy czeka wojna na wyczerpanie z koalicją, którą przegrają. Dyplomata ten miał rację, był zresztą przeciwnikiem Hitlera. Ale to jest indywidualny przykład, a nie świadectwo istnienia ruchu oporu - dodaje profesor Kornat.
Symbolem obecnej narracji o niemieckim ruchu oporu stał się Claus von Stauffenberg, autor zamachu na Hitlera z 20 lipca 1944. - Stauffenberg był kreaturą. Gardził Polakami, mordował ich jako żołnierz. Gdy dostrzegł, że skutki rządów Hitlera mogą być katastrofalne, podjął nieudaną próbę zamachu. Teraz robi się z niego bohatera ruchu oporu. To jest kompletna bzdura. Ten ruch był bardzo nieliczny: Sophie Scholl, Georg Elser... To były jednostkowe przypadki. Tymczasem w głowach ludzi powstaje - za sprawą wspomnianej koncepcji "wyzwolenia" - myśl, że ich rodzice czy dziadkowie byli w ruchu oporu - komentuje prof. Andrzej Przyłębski, nie kryjąc oburzenia.
Rosja wspiera niemiecki rewizjonizm
Przez lata - do czasu pełnoskalowej inwazji na Ukrainę - dużą rolę w propagandowym wspieraniu rewizjonistycznej narracji historycznej Niemiec odgrywała Rosja. - Stanowczo występowała przeciwko Polsce, próbując ją oskarżać o różne kwestie. Choćby o to, że Polska przed wybuchem II wojny światowej była rzekomo - według tej narracji - państwem sojuszniczym wobec III Rzeszy; a polski ruch oporu był silnie antysemicki, co miało swoje znaczenie w realizacji hitlerowskiego planu wymordowania Żydów... - mówi prof. Marek Kornat.
- Teraz to nieco przycichło, a przynajmniej takie można odnieść wrażenie. Rosji nie słucha się na arenie międzynarodowej już z taką uwagą, jak wcześniej - kontynuuje historyk - bo wiadomo co robi na Ukrainie, napadając na ten kraj i popełniając zbrodnie przeciwko ludzkości, o których świat się dowiaduje. Ale Moskwa pomagała wysiłkom tych wszystkich, którzy chcieli stworzyć przekaz o zaborczej, antysemickiej Polsce. Wydobywały się takie głosy i z Niemiec (choć nie tylko z Niemiec), a Rosja w każdym razie wspierała wszelkie próby pisania historii II wojny światowej na nowo i w zasadzie bez Polski po stronie koalicji antyhitlerowskiej - zaznacza.
REKLAMA
Historyk przypomina, że Putin we wrześniu 2009 r. na Westerplatte powiedział, iż wybuch II wojny światowej byłby niemożliwy, gdyby nie to, że wcześniej stworzono Polskę i pokrzywdzono Niemcy oraz Rosję. - Mówił to, będąc gościem w Polsce. To było zupełnie niesłychane. W tej chwili Rosja szkaluje i atakuje Polskę – ile może, ale mniej przyciąga uwagę zagranicą - podkreśla profesor Kornat.
Prof. Andrzej Przyłębski zaś opowiada, że trzy-cztery lata temu, kiedy był ambasadorem RP w Niemczech, udzielił (przy okazji rocznicy zakończenia II wojny) wywiadu jednej z gazet, w którym stwierdził, że Rosjanie nie wyzwolili Polski, bo tak naprawdę musieli przejść przez nią, żeby pokonać Niemcy, a potem z Polski nie wyszli. I że gdyby chcieli nas wyzwolić, to daliby nam wolność.
- Proszę sobie wyobrazić, że najpierw zaprotestował ambasador Rosji, a następnie pani Zacharowa, słynna rzecznik rosyjskiego MSZ. Powiedziała, że jestem ignorantem historycznym, że oni wyzwolili nasz kraj i jesteśmy niewdzięcznikami - mówi z uśmiechem politowania prof. Przyłębski.
"Reparacje zostaną wypłacone"
Nasuwa się pytanie, czy Polska może coś zrobić, aby skutecznie przeciwdziałać niemieckiej narracji historycznej. I czy nie jest na to za późno, wszakże wydaje się, że Niemcy najchętniej nie wracałyby do dyskusji o przeszłości, skupiając się na teraźniejszości - na rozwoju gospodarczym, sprawach Unii Europejskiej, w której pełnią rolę wiodącą, itd.
REKLAMA
- Powinniśmy mówić własnym głosem i nie ulegać emocjom. Twardo trzeba bronić swoich racji, ale w sposób rozumny. Musimy być bardziej obecni na arenie międzynarodowej w sporze o historię. A w historii powszechnej nie ma wydarzeń oddziałujących tak silnie na wyobraźnię społeczną jak II wojna światowa - podkreśla prof. Marek Kornat.
Zobacz również w i.pl: Republikański kongresmen wezwał władze USA do wsparcia polskich dążeń do uzyskania reparacji od Niemiec
Z kolei prof. Andrzej Przyłębski przekonuje: - Nie, nie jest za późno. Niedawno powstały skrócone wersje raportu o stratach wojennych poniesionych przez Polskę w wyniku agresji i okupacji niemieckiej. Należy je rozdawać. Resort dyplomacji poprzez ambasady musi organizować w Niemczech, ale też innych krajach akcje edukacyjne, m.in. na uniwersytetach, wydziałach historii. W Niemczech w każdym landzie znajduje się Centrala Kształcenia Politycznego - jako ambasador występowałem tam z wykładami o Polsce. Trzeba tam zapukać. Spotykać się z ludźmi, którzy chcą wiedzieć, co się wydarzyło podczas wojny. Potrawa to kilka lat, ale zmieni to wizerunek Polski. Musimy o to zadbać - uważa dyrektor Instytutu De Republica.
Były ambasador RP w Niemczech zwraca też uwagę, że polscy naukowcy powinni się przyjrzeć podręcznikom do historii w niemieckich szkołach, a te w każdym landzie nieco się różnią. - Istnieje wprawdzie Polsko-Niemiecka Komisja Podręcznikowa, wydająca podręczniki do historii dla większości klas, ale problem polega na tym, że nauczyciele ich nie wybierają. Dlatego trzeba przyjrzeć się podręcznikom, z których korzystają uczniowie - kontynuuje.
REKLAMA
Zdaniem prof. Przyłębskiego konsekwentne działania Polski z czasem powinny przynieść skutek, także w przypadku reparacji wojennych. Dyrektor Instytutu De Republica podkreśla: - One kiedyś zostaną wypłacone. Nie wiem, czy w takiej wysokości, którą wyliczyliśmy, czy w innej. Czekamy, aż Niemcy zaproponują pewien sposób rozliczenia. W mojej ocenie trzeba będzie wtedy usiąść do stołu.
- Sejm: rodzina Ulmów wśród patronów roku 2024
- Wieluń. Bestialska zbrodnia u progu II wojny światowej
- Apel do samorządów o poparcie inicjatywy reparacji. Mularczyk: jeśli my tego nie zrobimy, naszą historię będą pisać inni
Łukasz Lubański
REKLAMA