Czy Ameryka pomoże Europie? Dawniej nie była do tego skłonna

– Izolacjonizm to najstarsza doktryna w amerykańskiej polityce zagranicznej. Amerykanie są do niej bardzo przywiązani. Jednak dziś powrót do klasycznego izolacjonizmu jest fizycznie niemożliwy – mówił w Polskim Radiu amerykanista Krzysztof Michałek.

2025-09-25, 08:05

Czy Ameryka pomoże Europie? Dawniej nie była do tego skłonna
Zdjęcie ilustracyjne. Foto: Polskie Radio/grafika na podstawie materiałów domeny publicznej (Wikimedia)

"Bez wplątywania się"

Korzenie amerykańskiego izolacjonizmu sięgają końca XVIII wieku. Podwaliny pod niego położył w swym politycznym testamencie pierwszy prezydent republiki George Washington. 19 września 1796 roku w gazecie "Philadelphia Daily American Advertiser" polityk opublikował swoją "Mowę pożegnalną", w której ogłosił, że nie będzie się ubiegał o trzecią kadencję, a także zawarł wiele postulatów, rad i przestróg dla swych następców.

Jako jeden z Ojców Założycieli młodego, osłabionego wojną o niepodległość państwa, targanego wewnętrznymi niepokojami i sporami partyjnymi, a także poddawanego wciąż presji przez europejskie mocarstwa, Washington zachęcał, by Amerykanie wykorzystali fakt "odrębnej sytuacji i odległego położenia" do budowania "jedności" bez oglądania się na politykę zagraniczną (przy jednoczesnym zachowaniu stosunków gospodarczych).

Według ustępującego prezydenta jedną z "wielkich zasad" Stanów Zjednoczonych powinna być przede wszystkim neutralność wobec europejskich konfliktów. Choć podkreślał, że Ameryka nie powinna się uchylać się od zobowiązań, które były już wówczas zapisane w pewnych umowach międzynarodowych, to jego zdaniem "niekonieczne i nierozsądne" byłoby przedłużanie ich lub poszerzanie ich zakresu.

"Naszą prawdziwą polityką jest unikanie trwałych sojuszy z jakąkolwiek częścią świata zagranicznego" – stwierdzał kategorycznie Waszyngton, nawołując jednocześnie do ogólnie przyjaznego nastawienia do "obcych".

Do idei poprzednika nawiązał wprost trzeci prezydent USA Thomas Jefferson, który w inauguracyjnym przemówieniu z 1801 roku tak zarysował politykę zagraniczną swego gabinetu: "pokój, handel i szczera przyjaźń ze wszystkimi narodami - bez wplątywania się w sojusze z którymkolwiek z nich" ("peace, commerce, and honest friendship with all nations - entangling alliances with none").

Na określenie tego podejścia ukuto wówczas termin "waszyngtońska doktryna niestabilnych sojuszy", w związku z czym fraza "bez wplątywania się w sojusze" bywa błędnie przypisywana George'owi Washingtonowi.

Nie jest to zresztą jedyny taki przypadek dotyczący omawianej kwestii. Jedna z fundamentalnych zasad amerykańskiego izolacjonizmu to ogłoszona w 1823 roku tzw. doktryna Monroego. Jej nazwa pochodzi wprost od nazwiska piątego prezydenta USA Jamesa Monroego, który przedstawił jej założenia Kongresowi, ale faktycznym autorem koncepcji był ówczesny sekretarz stanu John Quincy Adams (później także prezydent).

Parafraza słów prezydenta Jeffersona na transparencie podczas zorganizowanej w 1941 roku demonstracji przeciwko angażowaniu USA w II wojnę światową. Fot. Wikimedia/domena publiczna Parafraza słów prezydenta Jeffersona na transparencie podczas zorganizowanej w 1941 roku demonstracji przeciwko angażowaniu USA w II wojnę światową. Fot. Wikimedia/domena publiczna

Wyspy kurczącego się świata

Doktryna Monroego szła znacznie dalej niż program Washingtona i Jeffersona. Podstawowym założeniem tej polityki miał być całkowity brak ingerencji w wewnętrzne sprawy państw europejskich oraz ich kolonii, takich jak sąsiadująca z USA Kanada, przy jednoczesnym stanowczym oczekiwaniu, że inne kraje powstrzymają się od jakichkolwiek ingerencji w sprawy Stanów Zjednoczonych. W szczególności USA miały stać się wolne od nowych prób kolonizacji i usiłowań narzucania innych porządków ustrojowych niż demokratyczne.

Był to początek okresu klasycznego izolacjonizmu amerykańskiego. Doktryna ta przez ponad sto lat usprawiedliwiała działania władz Stanów Zjednoczonych, które skupiały się przede wszystkim na dążeniu do realizacji własnych interesów narodowych, choć w momencie ogłaszania koncepcji przez Monroego USA wciąż nie miały wystarczająco silnej armii, aby skutecznie prowadzić pełnoprawną polityką izolacjonistyczną (zaczęło się to zmieniać na przełomie XIX i XX wieku).

Amerykanie wielokrotnie mogli przekonać się, że całkowite oddzielenie spraw globalnego handlu od reszty stosunków międzynarodowych w praktyce nie zawsze się udaje, a embargo jako narzędzie wpływu może się często obrócić przeciw temu, kto je narzuca, ale generalnie izolacjonizm pozostał "wielką zasadą" polityki USA. Wraz z militarnym nieinterwencjonizmem (którego reguły także bywały łamane) charakteryzowała świat amerykańskich wartości związanych z rządzeniem państwem.

Warto zaznaczyć, że względny sukces doktryny Monroego, zlekceważonej zrazu przez większość świata, był w ścisłym związku z polityką Wielkiej Brytanii, której szczególnie zależało na "wolności mórz", która pośrednio wynikała z amerykańskiej koncepcji. W ten sposób dawny wróg stał się cichym sprzymierzeńcem izolacjonizmu.

Przede wszystkim jednak amerykańska doktryna mogła być stosowana tak długo, jak długo nie nastąpiła rewolucja technologiczna w dziedzinie transportu i komunikacji, rozpoczęta jeszcze w XIX wieku, a rozwijające się szczególnie gwałtownie w pierwszych dekadach XX stulecia. Gdy na świecie pojawiły się silniki parowe i elektryczność, a później coraz lepsze i coraz szybsze samoloty, samochody i okręty, tradycyjny izolacjonizm utracił tę część swej podstawy, którą Washington określił "odległym położeniem".

– Izolacjonizm w XIX, a nawet początku XX wieku oznaczał "nasza chata z kraja, my się nie interesujemy światem" – opowiadał amerykanista Krzysztof Michałek. – Jednak już od chwili udziału Stanów Zjednoczonych w I wojnie światowej powrót do tak traktowanego izolacjonizmu jest fizycznie niemożliwy. Co pewien czas oczywiście w amerykańskim społeczeństwie pojawiają się takie naturalne tęsknoty: "dlaczego mamy myśleć o Somalii? Dlaczego mamy myśleć o Polsce? Dlaczego mamy myśleć o Rumunii, Bułgarii, Estonii?". Ale to głosy marginesu, a nie większości, tak jak w drugiej połowie lat 30. XX wieku – dodał gość Polskiego Radia.

Posłuchaj

O klęsce w Pearl Harbor i odchodzeniu od amerykańskiego izolacjonizmu opowiada prof. Krzysztof Michałek (2001) 2:27:26
+
Dodaj do playlisty

Protest przed Białym Domem w 1941 roku przeciw włączeniu się USA w działania wojenne. Fot. Wikimedia/domena publiczna Protest przed Białym Domem w 1941 roku przeciw włączeniu się USA w działania wojenne. Fot. Wikimedia/domena publiczna

Ewolucje izolacjonizmu

Gdy spogląda się na historię Stanów Zjednoczonych do czasów II wojny światowej, widać wyraźnie, że doktryna nieinterwencjonizmu nie była stosowana konsekwentnie, a sama polityka izolacjonizmu ulegała raz osłabieniu, a raz wzmocnieniu, co w dużej mierze zależało od linii programowej konkretnego gabinetu prezydenckiego, a nierzadko także od uwarunkowań opinii publicznej.

Już w 1801 roku USA zostały zmuszone do rozpoczęcia wojny z muzułmańskimi państwami berberyjskimi w odpowiedzi na ataki berberyjskich piratów na amerykańskie statki. W 1812 roku wskutek błędu, jakim było uchwalenie embarga na jakikolwiek handel zagraniczny, wybuchł konflikt amerykańsko-brytyjski.

W 1898 Stany Zjednoczone wypowiedziały wojnę Hiszpanii, wymuszoną na prezydencie Williamie McKinleyu przez ogół społeczeństwa na wieść o okrutnym tłumieniu antyhiszpańskiego powstania na Kubie. Za czasów prezydenta Theodore'a Roosevelta (dwie kadencje w latach 1901-1909) USA na dobre weszły do międzynarodowej polityki, czego znakiem było pośrednictwo w wojnie rosyjsko-japońskiej, okupacja Kanału Panamskiego czy wprowadzenie protektoratu w Haiti, Dominikanie i Nikaragui.

Jak już wspomnieliśmy, w tym okresie Stany Zjednoczone rozwinęły w końcu swą potęgę militarną, i właśnie owo "poczucie mocy" pchnęło ich w stronę bardziej odważnych działań na globalnej arenie. Symbolem tej zmiany było wysłanie w 1907 roku floty amerykańskiej na rejs dookoła świata. Był to sygnał dla wszystkich narodów - oto jesteśmy i nie cofniemy się przed niczym.

Nie zapomniano jednak o hasłach neutralności, izolacjonizmu i nieinterwencjonizmu, coraz częściej jednak głoszono je wówczas, gdy było to poręczne z punktu widzenia doraźnych celów, a gdy przyszła potrzeba, szybko o nich zapominano. Pomimo więc początkowych deklaracji USA przystąpiły wreszcie do I wojny światowej. Przedostające się do opinii publicznej wieści o bezsensownych zniszczeniach i śmierciach młodych żołnierzy sprawiły jednak, że na powrót silne stały się izolacjonistyczne ciągoty amerykańskiego społeczeństwa.

Na tej fali urząd prezydenta zdobył Warren Harding, przedstawiciel Republikanów, którzy na początku XX wieku byli partią najsilniej opowiadającą się za przywróceniem dawnej tradycji.  – W czasie kampanii 1920 roku Harding przedstawiał powrót do pewnego izolacjonizmu w stosunkach z Europą jako powrót do normalności – zauważył w Polskim Radiu Krzysztof Michałek.


Posłuchaj

Prof. Krzysztof Michałek opowiada o prezydenturze Warrena Hardinga (PR, 1998) 22:22
+
Dodaj do playlisty

 

Politykę tę kontynuował Franklin D. Roosevelt, który wskutek dziejowych zawirowań przeszedł do historii jako najdłużej urzędujący prezydent USA (1933-1945). Roosevelt, choć sam był internacjonalistą, czuły na nastroje społeczne i zależny od skłaniającego się ku izolacjonizmowi Kongresu, balansował wciąż pomiędzy otwartym wejściem w sprawy międzynarodowe, a oczekiwaną przez sporą część narodu i władz neutralnością.

Antywojenna demonstracja w duchu zasady izolacjonizmu. Hasło na transparencie brzmi "Chcemy użytecznych miejsc pracy tu na miejscu, a nie bezużytecznych śmierci daleko stąd". Fot. Wikimedia/domena publiczna Antywojenna demonstracja w duchu zasady izolacjonizmu. Hasło na transparencie brzmi "Chcemy użytecznych miejsc pracy tu na miejscu, a nie bezużytecznych śmierci daleko stąd". Fot. Wikimedia/domena publiczna

Nawet gdy wybuchła II wojna światowa, Amerykanie masowo demonstrowali przeciw próbom wciągania ich kraju w konflikt rozlewający się po Europie i reszcie Starego Świata. Dopiero atak na Pearl Harbor w grudniu 1941 roku dał do zrozumienia społeczeństwu USA, że wcale nie jest tak oddalone od innych narodów, jak mu się to zdawało. W epoce coraz doskonalszych machin wojennych nie istnieją już odległe zakątki świata. Wojna może w ciągu paru godzin lub dni pojawić się wszędzie.

Po II wojnie światowej liczba zwolenników izolacjonizmu topniała z roku na rok. Kolejnym ciosem wymierzonym w amerykańskie złudzenia była niewątpliwie tragedia z 11 września 2001 roku, która uświadomiła wszystkim, że nie ma odwrotu od życia w zglobalizowanym świecie, w którym granice geograficzne stały się jakimś przeżytkiem minionych epok.

Izolacjonizm był i jest obecny w myśleniu Amerykanów o miejscu swojego kraju w świecie, ale systematycznie zmniejszał się margines poparcia i akceptacji dla tej doktryny – mówił Krzysztof Michałek. – Zaczęło się to w drugiej połowie XX wieku, zaś po 11 września ten margines jest na poziomie może pół procenta, a nie dawnych 15, 20 czy 30 procent. Na przełomie XX i XXI wieku izolacjonizm jest już zjawiskiem po prostu anachronicznym – stwierdził.

Źrodło: Polskie Radio/Michał Czyżewski

Polecane

Wróć do strony głównej