Czarownice z Beskidów. Gadano, że umieją doić mleko z miotły
Wiara w czary i tradycja praktykowania magii przetrwały w kulturze ludowej Karpat aż do XX wieku. Do dziś w górach - zarówno w Polsce, jak i w Czechach i na Słowacji - spotkać można osoby, które znały czarowników i czarownice albo słyszały o nich od swoich rodziców czy dziadków. Ich opowieści pobudzają wyobraźnię.
2025-11-28, 06:20
Czarowanie "po naszymu"
Okazją do przyjrzenia się sprawie karpackiego czarownictwa jest niezależny czesko-słowacki film "Jadwiga, czarownica z Beskidów" (cz. "Jadwiga, čarodějnice z Beskyd"). Dzieło w reżyserii Petra Turoňa reklamowane jest jako klimatyczny kryminał fantasy i opowiada historię pewnego policyjnego śledztwa, w którym pojawiają się wątki związane z tradycjami magicznymi beskidzkiego pogranicza czesko-słowacko-polskiego, czyli tzw. Trójstyku.
Jak możemy dowiedzieć się z materiałów prasowych towarzyszących filmowi, Petr Turoň podczas tworzenia "Jadwigi..." inspirował się elementami folkloru swojej rodzinnej wsi Mosty koło Jabłonkowa (cz. Mosty u Jablunkova), czerpiąc z historii opowiadanych mu przez babcię, a także korzystając z wiadomości uzyskanych od lokalnych aktorów-naturszczyków.
W produkcji możemy usłyszeć używaną w okolicy Jabłonkowa gwarę pogranicza śląsko-laskiego, którą miejscowa ludność nazywa "po naszymu" (cz. "ponašimu"), mieszaninę narzeczy czeskich i polskich. W regionie mieszka zresztą wielu Polaków, a obok szkół czeskojęzycznych znajdują się takie, w których nauczanie odbywa się po polsku. Wielu mieszkańców potrafi więc porozumiewać się w obu językach (nie licząc "po naszymu"). Sam Petr Turoň bardzo dobrze posługuje się polszczyzną.
Ziemie te od bardzo dawna były miejscem ścierania się rozmaitych wpływów etnicznych, czego skutkiem jest oryginalna kultura ludowa, w której najdawniejsze pogańskie tradycje z różnych stron Europy zmieszały się z elementami wiary chrześcijańskiej. Beskidzkie czarownictwo to bardzo istotny składnik tej kultury.
Zawód: czarownik
W leksykonie "Czary góralskie. Magia Podtatrza i Beskidów Zachodnich" Urszula Janicka-Krzywda i Katarzyna Ceklarz opisują tradycje magiczne spotykane w polskiej części Karpat, ale przez wzgląd na bliskość geograficzną można przypuszczać, że zasadniczo w okolicy Jabłonkowa czarownice i czarownicy - czyli guślorki i guślorze - zajmowali podobne miejsce w codziennym życiu społeczności.
Charakterystycznym elementem stosunku ludzi do osób zajmujących się magią była ambiwalencja. Z jednej strony chętnie korzystano, płacąc ustaloną cenę, z usług np. bab lekarek czy znachorów, z drugiej zaś okazywano im jawną niechęć, a niekiedy używano wobec nich przemocy, jeżeli ktoś uznał, że został pokrzywdzony jakimś czarem.
Gdy zmarły czarownik pochowany został na cmentarzu, miejscowi czasem wykopywali jego zwłoki, by je porzucić w lesie lub spalić. Wierzono bowiem, że grzesznik leżący w poświęconej ziemi przynosi pecha całej okolicy. Jednak sam status grzesznika Mówiło się, że magicznych mocy udziela człowiekowi Bóg, a jednocześnie podkreślano diabelskie pochodzenie czarów.
Podwójne standardy dotyczyły też kwestii relacji płci. Swoistym odbiciem praktyk patriarchalnego społeczeństwa był fakt, że "zawodowym" czarownictwem zajmowali się przede wszystkim mężczyźni, najczęściej bacowie, którzy z racji swego zajęcia częściej mogli liczyć na szacunek i uznanie. Ponadto w rodzinach czarowników istniała sukcesja - profesja ta była dziedziczna, i to przymusowo, co znaczy, że syn guślorza (nigdy córka) nie mógł odmówić bycia guślorzem, gdyby zaś odmówił, skazywał na wielkie nieszczęście nie tylko siebie, lecz całą familię.
Kobiety częściej czarowały półoficjalnie, raczej ukrywały fakt, że praktykują magię, ale to właśnie poprzez sięgnięcie po czary guślorki dokonywały emancypacyjnego gestu zdobywania kontroli nad rzeczywistością - i to w podwójnym sensie. Samo czarownictwo bowiem, niezależnie od płci, dawało ludziom złudzenie panowania nad światem i pozwalało pozbyć się lęków związanych z nieprzewidywalnością natury.
Było to szczególnie istotne dla mieszkańców Karpat. "Panowały tu trudne warunki terenowe i klimatyczne, niesprzyjające gospodarce" – piszą autorki "Czarów góralskich". – "Kapryśna pogoda i krótki okres wegetacji zagrażały zbiorom. Stada i ludzie byli narażeni nie tylko na kaprysy aury, lecz także na niebezpieczeństwa, które niosło przebywanie w trudnym terenie: kamienne lawiny, śnieżne zimy, wiatr halny, przepaście, dzikie zwierzęta".
Czarownicy i czarownice, wierząc, podobnie jak wszyscy wokół, w magiczne właściwości przedmiotów, zwierząt i roślin, słów i gestów, a także dat związanych z przebiegiem roku liturgicznego, starali się odpowiedzieć na powyższe problemy obietnicą uporządkowania chaosu. Ale ponieważ sami byli ludźmi, pełnymi sprzeczności i kierującymi się emocjami, nierzadko we własnym mniemaniu bądź w opinii innych dopuszczali się działania przeciw innym osobom.
Wachlarz magicznych mocy był zaś tak szeroki, że ludzie spodziewali się wrogiej działalności czarowniczej w każdym miejscu, o każdej porze i w każdej dziedzinie życia. Zarówno guślorki i guślorzy, jak i ich rzekome ofiary ograniczała tylko ich wyobraźnia oraz tradycja przekazywanych z pokolenia na pokolenie opowieści.
Przychodzi żaba do zagrody
W Beskidach czary rozumiano nie tylko jako praktyki magiczne, lecz także jako przedmioty, które zostały użyte do czarowania. Gdy więc ktoś domyślał się że padł ofiarą guślorki, musiał przede wszystkim odszukać ukryty gdzieś w jego gospodarstwie czar, złożony np. z kości zmarłego zawiniętego w materiał wraz jakimiś innymi znaczącymi przedmiotami.
Gdy udało mu się znaleźć "paskudztwo", zgodnie z określonym rytuałem pozbywał się go ze swego domostwa. Magia bowiem nie była przypisana do konkretnych osób parających się nią, lecz była cechą samych rzeczy, samodzielnych lub zestawionych razem w jakiś sposób. Dlatego prawie zawsze zwykły człowiek mógł się bronić przed czarami (choć mógł też poprosić o pomoc czarownicę, która jego zdaniem była mu życzliwa).
Podobnie każdy mógł użyć nadprzyrodzonych mocy przedmiotów, by zdemaskować "tajną" czarownicę i zmusić ją do zlikwidowania skutków magi. Konsekwencją faktu, że z racji niższej pozycji społecznej kobiety rzadziej piastowały "oficjalny urząd" guślorki, było bowiem to, że łatwo można było rzucić cień podejrzenia na jakąś niewiastę lub też wyrazić ogólne przypuszczenie, że jakaś czarownica działa we wsi.
Istniały dokładne instrukcje. Podstawowym narzędziem był w tym przypadku tzw. stołeczek magiczny, który należało wykonać między 13 grudnia (dzień św. Łucji) a wigilią Bożego Narodzenia. Podczas pasterki siadało się na stołku pod dzwonnicą i wówczas, jak mówiono, można było zobaczyć wszystkie czarownice, które były w kościele. Podobną moc miał tzw. magiczny serek, zrobiony między 29 listopada (dzień św. Andrzeja Apostoła) a 24 grudnia.
Poza kościołem można było "ująć" czarownicę np. w sytuacji, gdy przybyła do czyjejś zagrody lub na halę pod postacią żaby. Przepisy wymagały tu brutalności. Płaza podejrzewanego o bycie niepłazem chwytano, u wszystkich kończyn uciąć palce, a potem spalić je na popiół. Po tym zabiegu powinna pojawić się przed gospodarzem czarownica w swej ludzkiej postaci, ale już bez palców u rąk i nóg.
Bezprzewodowe dojenie krowy
W kontekście wspomnianych wyżej trudów codziennego życia i gospodarowania w Karpatach identyfikacja czarownic stawała się w oczach ludności bardzo ważną kwestią. Zasoby w postaci zwierząt hodowlanych były nierzadko kluczowe dla przetrwania kolejnego miesiąca czy też niesprzyjającej pory roku. Nic dziwnego, że jednym z obszarów, gdzie najczęściej dopatrywano się nieprzyjacielskiego użycia czarów, była sprawa pozyskiwania, bezpiecznego magazynowania i dystrybucji mleka, najczęściej krowiego.
Jako podstawowy produkt żywnościowy mleko obwarowane było mnóstwem zakazów i nakazów magicznych. Właściciele krów mieli dokonywać ściśle określonych rytuałów, jeśli nie chcieli, by ich krowy przestały dawać mleko, żeby wydojone mleko się zepsuło, zostało zaatakowane przez szkodniki lub "zaszło krwią". Ale ich zapobiegliwość, jak wierzyli, i tak mogła zostać zniweczona przez złą guślorkę, która za pomocą magii psuła lub odbierała mleko.
I tu znów zaznaczyły się kwestie nierówności płci. "Odbieraniem i psuciem tego płynu zajmowały się wyłącznie kobiety. Mężczyźni uważali to za działanie niegodne siebie i wyrażali się o tej dziedzinie magii z lekceważeniem" – czytamy w "Czarach góralskich".
Jak według wierzeń wyglądało odbieranie mleka? "Niejako »kradziono« je cudzej krowie: w magiczny sposób powiększała się ilość mleka, które dawała krowa »złodzieja«. »Ukradzione« mleko mogło też płynąć z przedmiotów użytych do czarowania (...). Krowa mogła się doić mlekiem tylko jednej cudzej krowy, a przedmiot przyciągał je od kilku krów naraz".
Do tego celu, jak podają autorki leksykonu, mogła służyć miotła, która, zgodnie z tradycją obecną w całej Europie, była uważana także za magiczny pojazd latający (obok m.in. łopaty do chleba). "Wprawna czarownica potrafiła wydoić z miotły mleko lub pozyskać masło", co odbywało się oczywiście z pomocą diabła.
Ponadto guślorki miały mieć moc rzucana uroków na ludzi i ich dobytek. Gdy udawały się na sabat, zgodnie z przekazami ludu, za pomocą maści magicznej zamieniały parobka w konia, by wierzchem pojechać na polanę Babie Łono w Tatrach lub polanę Hałeczkową na Babiej Górze. Maść robić miały z kwiatów i ziół zebranych np. na cmentarzu, niekiedy - o zgrozo - dodawać miały tłuszcz wytopiony z dziecka.
Przede wszystkim czarownice posiadały wiedzę sporządzania czarów, co wiązało się nie tylko z odpowiednim doborem składników, lecz także określonym rytuałem towarzyszącym pozyskiwaniu tychże. Ponieważ zaś w skład czarów najczęściej wchodziła ludzka kość, należało wykonać oryginalny ciąg czynności, by ludzki szczątek nabył cech magicznych. Po kość można było iść tylko "w Wielki Piątek o północy, nago i bez świadków".
Następnie potrzebny był składnik związany z osobą lub własnością osoby, której chciano zaszkodzić. Mogły to być włosy, sierść zwierząt lub ich odchody, mech ze ściany domu bądź stajni. Wszystko to zawijano w kawałek śmiertelnej koszuli lub pościeli, odmówiwszy najpierw pacierz na opak. Tak przygotowany czar ukrywało się w obejściu "ofiary", najlepiej pod progiem, ponieważ magia miała zadziałać tylko wtedy, gdy ktoś przejdzie nad zawiniątkiem (uważano więc, że nie brakowało przypadkowych pokrzywdzonych, bo umieszczenie czaru w takim miejscu wystawiało na ryzyko więcej osób).
Nawet gdy czar zaczął już szkodzić (np. krowy zaczęły "usychać"), ale nie dało się go zlokalizować ani odwrócić jego działania z pomocą innej guślorki, gospodarzom pozostawała jeszcze ostatnia deska ratunku – mogli zacząć wbijać gwoździe, igły i inne ostre przedmioty w próg domu, co, jak wierzyli, wrogo nastawiona czarownica odczuwała jako kaleczenie jej ciała. Wówczas podobno, chcąc uniknąć śmierci, skruszona guślorka przybiegała, by zabrać swoje czary. Starała się zrobić to po kryjomu, bo w przypadku nakrycia jej na tej czynności musiała liczyć się z dotkliwym pobiciem przez gospodarza.
Ostatecznie więc, tak jak w innych mitach o czarownicach i ich rzekomych grzechach, chodziło często o wskazanie kozła ofiarnego, którego można było symbolicznie i rytualnie obciążyć odpowiedzialnością za niepowodzenia codzienności w świecie nieustannie grożącej katastrofy braku środków do życia. Tak samo jak przed tysiącleciami, tak i w XX wieku opowieści o czarach miały po prostu tłumaczyć niezrozumiałą i nieuporządkowaną rzeczywistość. Dlatego figura czarownicy tak silnie związana była z kulturą prostych ludzi.
Źródło: Polskie Radio/Michał Czyżewski
Bibliografia:
Urszula Janicka-Krzywda i Katarzyna Ceklarz, "Czary góralskie. Magia Podtatrza i Beskidów Zachodnich", Zakopane 2014